5 czerwca

Nie ma już we mnie życia, w stanie tej dławiącej śmierci w duszy nic z niego już mi nie zostaje i żadna wiadomość nie może przerwać tego śmiertelnego snu.

Trzymam się, albo lepiej: wydaje mi się, że trzymam się (nie wiedząc nawet jak) zbawiennych rad, które do tej pory przychodziły od Ciebie. Skłaniam się i staram jeszcze chętnie pochylać głowę pod wszystkimi ciosami słusznie na mnie zagniewanej Bożej sprawiedliwości. Nic jednak nie może mnie zbudzić do normalnego życia, nic nie zdoła już podnieść mojego śmiertelnie zranionego ducha... ogarnia mnie senność i wpadam w omdlenie... Od czasu do czasu silniejsze wstrząsy pobudzają ducha do odzyskania poprzedniego stanu; budzi się wtedy do życia, potem jednak się poddaje, na próżno próbując odnaleźć swój utracony skarb.

Moja modlitwa, Ojcze, to żądło boleśnie kolące i sprawiające śmiertelne tortury; strach o tym myśleć. Niczego już nie pojmuję. Nie wiem, czy to modlitwy, czy tylko jakieś mocne poruszenia, które serce kieruje do Boga u zenitu swego cierpienia. Czuję w sobie pustkę, a gdy nadejdzie, trudno o niej nawet myśleć. Nicość, zupełna nicość. Od czasu do czasu tylko jakiś przebłysk światełek migocących w gęstych ciemnościach, w których jestem zanurzony. Mówią one: Bóg jest w Dobru. Jednak Bóg ciągle ukrywa się przed oczekującym duchem, który wyczerpuje się na czuwaniu i w mozolnych, lecz zawsze koniecznych, poszukiwaniach. Biedny duch wyczerpuje się z powodu ogromnego lęku obrażenia Boga, gdyż w tej bolesnej samotności nie ma przy nim absolutnie nikogo: jest sam ze swym gwałtownym usposobieniem, sam ze swą wewnętrzną i zewnętrzną udręką, sam ze swym przyrodzonym zepsuciem, sam z napaściami Nieprzyjaciela.

za: 365 dni z Ojcem Pio, Poznań 2009.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz