Bóg wie, że człowiek nie idzie właściwą drogą. Posyła
więc, od czas do czasu, na zły świat świętego, który czyni dobro, aby naprawić
niegodziwość ludzi – którzy popełniają zło i niekiedy starają się przy tym
udowodnić, że czynią dobrze – oraz by pomóc im w powrocie na dobrą drogę.
„Czuję się całkowicie zdruzgotany”
Do licznych cierpień, jakie od długiego czasu dręczyły
ojca Pio, dołączył ciężar lat. Skierował więc powoli swe kroki ku życiu
wiecznemu, coraz bardziej obarczony dolegliwościami, przed którymi żaden
śmiertelnik nie może uciec. Ale znosił je z wielką uległością wobec woli Bożej,
tak iż swym widokiem przywodził każdego, kto jak on doświadczany był
cierpieniem, do zdania się na Boga. Kiedy doznawał bólu, nie mówił, że nie
cierpi: „Synu mój, czuję się całkowicie zdruzgotany” – odpowiadał na pytanie,
dodając od razu: „Ale niech się dzieje wola Boża!”.
Jego dusza doznawała konania, z oczu płynęły łzy, ale
ledwie dostrzegane przez innych, ponieważ zawsze sprawiał wrażenie pogodnego.
Uznawszy ludzką słabość, natychmiast brał się w garść. Żartował nawet ze swoich
nieszczęść, błogosławił i dziękował Panu: „W pierwszych dniach straszliwej
próby czułem się źle – mówił do swego kierownika duchowego – później jednak Pan
wspomógł mnie i dostosowałem się do nowej sytuacji. Niech będą dzięki Jezusowi.
Ale proszę mnie odwiedzić! Potrzebuję przyjaznego, braterskiego, ojcowskiego
słowa”.
Jakże pocieszające jest dla nas dostrzeżenie zwyczajnych
cech i słabości także w ludziach wyjątkowych! Heroizm „z marmuru i brązu” budzi
podziw, ale nie rozgrzewa serca. Heroizm chrześcijański mieszka w sercach z
ciała: nie usuwając słabości natury ludzkiej, świętość wypełnia je siłą i
pięknem.
Fakt, że święci cierpią i są z tego powodu zadowoleni,
nie znaczy, że nie czują bólu. Mogą ukrzyżować swoje ciało, ale przez to nie
czynią go odpornym – ciałem z kamienia.
Świętego Proboszcza z Ars (Jan Vianney – przyp. red.)
zawsze wiele kosztowało codzienne wstawanie przed świtem. Często też wchodził
do konfesjonału z ogromnym naturalnym oporem. Ojciec Pio, „człowiek, który stał
się modlitwą”, niekiedy nie miał ochoty modlić się: „Któregoś wieczoru udając
się na chór, mówił do siebie: „Naprawdę nie czuję się na siłach, by dziś się
modlić… i nawet nie mogę odwołać się do dobrych chęci. Po prostu mi się nie chce”.
Ludzie chcą go zobaczyć
Korespondencja stawała się coraz liczniejsza, a
spragnieni Bożej łaski ludzie przybywali do klasztoru „z licznymi pielgrzymkami”,
aby prosić, prosić – zawsze prosić.
Czasem ojciec Pio czuł się bardzo źle z powodu
powtarzających się ataków kolki nerkowej, które zmuszały go do pozostania w
łóżku – nie mógł nawet odprawić Eucharystii, przyjmował jedynie Komunię świętą.
Z mocą i pogodą ducha znosił ból, powtarzając, jak zawsze: „Cierpię bardzo, ale
mimo to dziękuję Bogu”.
Gdy zdarzało się, że z powodu słabego stanu zdrowia nie
mógł odprawić Mszy św., pielgrzymi byli zaniepokojeni, ale w dalszym ciągu
przybywali w ogromnej liczbie – chociaż ojciec Pio z racji swego podeszłego
wieku i kruchego zdrowia mógł ich tylko w bardzo znikomym stopniu „obsłużyć”. Dawał
z siebie, ile mógł. Msza św., odprawiana przez niego jeszcze przed świtem,
gromadziła zawsze wielkie tłumy wiernych. Miejsca, którymi przychodził, były
zatłoczone: „ludzie chcą go zobaczyć i tłoczą się wokół niego, pomimo że swoim
zwyczajem beszta tych najbardziej niezdyscyplinowanych. Modli się i cierpi:
jest to codzienne widowisko, w którym my uczestniczymy. Jego modlitwa i cierpienie
dochodzą do tronu Bożego i zarazem poruszają masy, które przybywają do San
Giovanni Rotondo ze wszystkich stron Włoch oraz z zagranicy. Utracił niemal
całą swoją werwę i żywotność. Mówi bardzo mało. Całkowicie zamknął się w sobie.
Bardzo rzadko powraca do swego zwyczajnego stylu z historyjkami, żartami,
dowcipnymi uwagami i barwnymi powiedzonkami, z których potrafił wydobywać w
czasie rekreacji jakieś dobre elementy i myśli duchowe”.
7 lipca 1968 roku ojciec Pio doznał silnej zapaści i
odtąd pozostawał na nieprzerwanej modlitwie. Stał się niemal niemy dla ludzi i
wszyscy starali się uszanować to jego święte milczenie. Sanktuarium tymczasem
przeżywało ogromny napływ pielgrzymów.
Ostatnia Msza św. ojca Pio
Zbliżała się data – dzień, który każdego roku obchodzono
w atmosferze pełnej skupienia i rozmodlenia. Przypadała kolejna rocznica – 50.
rocznica – pojawienia się widzialnych stygmatów, które po raz pierwszy
wystąpiły na ciele ojca Pio 20 września 1918 roku. Nie było żadnych
zewnętrznych oznak święta, poza wielką ilością czerwonych róż, które zdobyły
główny ołtarz. Ofiarowali je synowie duchowi i niezliczona rzesza czcicieli
przybyłych ze wszystkich stron świata, aby blisko Ojca wspominać tę pamiętną
datę. Także – prawdopodobnie po raz pierwszy – krucyfiks na chórze starego
kościoła, przed którym ojciec Pio otrzymał stygmaty, został ozdobiony
czerwonymi różami.
Jak każdego dnia, Zakonnik odprawił Mszę św. o godzinie
piątej rano. „W wypełnionym tłumem kościele panował podniosły nastrój
tajemnicy, modlitwy, skupienia, mistycznego zjednoczenia – informuje nas
ówczesny ojciec gwardian. „Resztę dnia, jak zawsze, wypełniła ojcu Pio praca,
modlitwa, spowiedzi”.
Następnego dnia – 21 września – ojciec Pio nie odprawił
Mszy św., przyjął tylko Komunię św., ponieważ był słaby i wyczerpany z powodu
silnego ataku astmy, który nie pozwalał mu oddychać i przez pół godziny wywołał
wielki niepokój i lęk wśród otaczających go ludzi. Zajmował się nim doktor
Giuseppe Sala. Ojciec gwardian, wraz z innymi współbraćmi, nie opuścili jego
pokoiku, dopóki kryzys nie ustąpił. Bardzo poruszony cierpieniem, silnie
ściskał rękę ojca gwardiana i ręce współbraci, którzy byli przy nim. Powtarzał:
„To koniec, to koniec!”.
Kiedy minął kryzys, na zachętę przełożonego, by nie
schodził do konfesjonału, odpowiedział: ”A jakże miałbym chcieć schodzić w
takim stanie!”. Odzyskawszy niego siły, po południu wziął udział – jak zwykle –
w nieszporach i pobłogosławił „ogromny tłum”, który przybył z całego świata na
Międzynarodowy Kongres Grup Modlitwy, mający się odbyć następnego dnia, przy
okazji „50. rocznicy stygmatów”.
Wszyscy z gorączkowym niepokojem wyczekiwali – jak głosi
kronika klasztorna – następnego dnia. Tylko ojciec Pio czuł się „zmieszany i
zagubiony w swej pokorze, rozważając wielkie dary otrzymane od Boga”. W porze
obiadowej, zanim ojciec Pio przyjął z wysiłkiem zwykłą odrobinę posiłku, ojciec
gwardian, życząc „smacznego” Ojcu, który wciąż był jeszcze słaby i wyczerpany
porannym kryzysem, powiedział do niego: „Smacznego, Ojcze. I głowa do góry!
Ojciec musi mieć dużo sił. Przybyło mnóstwo ludzi na jutrzejsze święto! Jakie
tam święto – odrzekł ojciec Pio – powinienem raczej uciec i zniknąć z powodu
zamętu, jakiego doświadczam”.
22 września, po zakończeniu Mszy św. odprawionej przez
ojca Pio, „głośne i nie kończące się owacje oraz szczere zawołania: „Niech żyje
ojciec Pio!”, „Wszystkiego najlepszego, Ojcze!” pożegnały Ojca, zanim udał się
do zakrystii. Jednak wstając z fotela, przed zejściem ze stopni ołtarza,
zwrócony ku ludziom, ojciec Pio zachwiał się i przechylił, jakby miał upaść.
Natychmiast z pomocą przyszli współbracia, którzy podtrzymali go, posadzili na
wózku i zawieźli do zakrystii. „Słaby i blady na twarzy, jakby nieobecny i
zagubiony – opowiadał ojciec gwardian – pobłogosławił tłum tłoczący się przy
bocznej balustradzie, powtarzając serdecznie i z trudem: „Dzieci moje, dzieci
moje!”.
Po dziękczynieniu ruszył w stronę konfesjonału dla
kobiet, ale musiał zawrócić i udał się windą do swej celi: „Ojciec Pio nie
wydawał mi się już sobą. Biały na twarzy, drżący i wyczerpany, z zimnymi
rękami, patrzył na wszystkich dziwnym wzrokiem, niemal nieobecny i daleki od
wszystkiego, co działo się wokół. Trwało to przez cały dzień”.
Wyprzedzając program dnia, około godziny 10.30 (jego
błogosławieństwo i ojcowskie pozdrowienie było zaplanowane na południe), ojciec
Pio pojawił się niemal nagle w oknie starego kościoła i stamtąd pobłogosławił
Grupy Modlitwy – zgromadzone na dziedzińcu kościelnym, aby wysłuchać
oficjalnych wystąpień – po czym długo pozdrawiał tłumy.
Trudno opisać radość, entuzjazm, oklaski, wołania „Niech
żyje!” – przytaczamy za kroniką klasztorną – machanie rękami i chusteczkami,
aby odpowiedzieć na pozdrowienie Ojca oraz wyrazić mu raz jeszcze miłość i
synowskie oddanie. Uczestniczyły w tym ogromne rzesze ludzi, przybyłych również
z zagranicy.
Na Mszę św. wieczorną do kościoła przybyły tłumy, aby
wziąć w niej udział i przyjąć błogosławieństwo ojca Pio, który uczestniczył w
uroczystości siedząc na balkonie. Po zakończeniu Mszy św. spróbował wstać, żeby
pobłogosławić tłum, jednak zastygł pochylony, nie mogąc się poruszyć. Z trudem
udało mu się podnieść prawą rękę, aby udzielić błogosławieństwa swoim duchowym
synom: był to znany gest powtarzany każdego wieczoru – pożegnanie i zakończenie
dnia. Przechodząc przez salę św. Franciszka, znów błogosławił i pozdrawiam
wielu ludzi. Podobnie uczynił z okna swego pokoiku – pozdrowił tłum, machając
biała chusteczką. (Do celi zawieźli go na wózku współbracia.)
„Na placu za murem klauzury – opowiadał ojciec gwardian –
znaczna ilość członków Grup Modlitwy oczekiwała wieczornego pozdrowienia ojca
Pio z zapalonymi pochodniami i świecami. Był to widok podobny do tego z 20
września. Po wielokrotnych pozdrowieniach i wołaniach w rodzaju: „Niech żyje!,
Wszystkiego najlepszego! Dobranoc, Ojcze! Kochamy Cię, Ojcze!”, okno celi ojca
Pio zasunęło się ostatecznie za zawsze, zamykając za sobą widok i wspomnienie
człowieka, którego wszyscy raz spotkawszy, nauczyli się nazywać „Ojcem”.
W objęciach Miłości
Któż mógł przewidzieć, że następnego dnia po wielkim
święcie panować będzie żałoba?
Wszyscy wiedzieli, że ojca Pio opuszczają siły oraz że on
sam często mówił o śmierci i pragnął umrzeć: „Jak się Ojciec czuje? Źle, źle
synu mój – odpowiadał ojcu gwardianowi – tylko grób mi pozostaje. Bardziej
jestem po tamtej stronie niż po tej. Módlcie się do Pana, aby pozwolił mi
umrzeć!”. Nikt jednak nie chciał wierzyć, że koniec jest blisko, zwłaszcza po
dniu tak intensywnych przeżyć dla jego synów duchowych i normalnej działalności
dla niego.
„Chciał umrzeć na nogach, na swoim miejscu pracy, po dniu
spędzonym jak wszystkie inne – opowiadał ojciec gwardian – na modlitwie i
posługiwaniu na rzecz dobra. Owszem, wydawał się nadzwyczaj zmęczony,
zagubiony, niemal nieobecny na scenie świata (…), ale któż mógł przypuszczać,
że nadszedł koniec?”.
Mniej więcej o godzinie drugiej w nocy, 23 września,
jeden z zakonników zaczął dobijać się do drzwi celi ojca przełożonego: „Ojcze
gwardianie, proszę wstawać! Ojciec Pio źle się czuje!”. Przełożony natychmiast
udał się z pośpiechem do pokoju chorego, który siedział w fotelu, w
towarzystwie doktora Sali i dwóch współbraci. „Miał zamknięte oczy, głowę lekko
pochyloną naprzód. Oddychał z wielkim trudem, nadymając pierś i lekko rzężąc w
gardle. Ująłem go za prawą rękę. Była już zimna. Kilka razy powiedziałem do
niego: „Ojcze! Ojcze!”. Nic mi nie odrzekł. Być może mnie usłyszał i zdał sobie
sprawę z mojej obecności. Czułem się zagubiony, jak wobec jakiejś straszliwej
rzeczywistości, której za wszelką cenę nie chciałem dopuścić do wiadomości, ale
lekarz swoim spojrzeniem nie dawał mi cienia nadziei. To on kazał mnie zawołać,
kiedy miał wyraźne przeświadczenie, że nadszedł koniec”.
Krótko po otrzymaniu sakramentu chorych, z pogodą ducha,
spokojnie, odszedł do nieba z koronką Różańca świętego w dłoniach i z wołaniem:
„Jezu!... Maryjo!...” na ustach. Uroczysty nawet w śmierci, ojciec Pio odszedł
w kapłańskiej stule, ściskając w dłoniach Regułę franciszkańską.
Bolesna wiadomość, która w okamgnieniu rozeszła się po
całym świecie, wywołała zdumienie, wzruszenie, łzy.
Po złożeniu zwłok do drewnianej trumny, żałobny orszak,
złożony ze współbraci, krewnych, przyjaciół i synów duchownych, ze świecami w
rękach i z „Miserere” na ustach, towarzyszył ojcu Pio przez korytarz, atrium
św. Franciszka, schody i zakrystię do kościoła. Po rozstawieniu służb
porządkowych na zewnątrz i w środku kościoła, o godzinie 8.30 zostały otwarte
bramy. „Ogromne rzesze ludzi – donoszą klasztorne kroniki – którzy od ponad
sześciu godzin niecierpliwie oczekiwali na wejście, wkroczyły do kościoła z
wołaniem i płaczem, chcąc podejść jak najbliżej trumny, aby zobaczyć, dotknąć,
ucałować czcigodne zwłoki zmarłego ojca Pio”.
26 września, około południa, „postawiono tamę” nie kończącemu
się tłumowi wiernych. Mniej więcej o godzinie 15.30, z kościoła wyruszył do
miasteczka kondukt żałobny, za którym, podążały „nieprzeliczone rzesze ludu”.
Kondukt szedł głównymi ulicami San Giovanni Rotondo. To nie był pogrzeb, a
triumf ojca Pio.
Było już ciemno, kiedy wrócono do klasztoru. Na
dziedzińcu kościelnym odprawiono uroczystą ceremonię pogrzebową, na zakończenie
której trumnę ze zwłokami Zakonnika przeniesiono do kościoła, a następnie do
krypty. Tam złożono ją w niszy wydrążonej pod posadzką. Była godzina 22.00.
Po zakończeniu ceremonii poproszono wszystkich o
opuszczenie tego miejsca i powrót do domu. Również współbracia, odmówiwszy
ostatnią modlitwę, udali się do swoich cel. Zamknięto, wykonane z kutego
żelaza, drzwi krypty. Pozostały tylko zapalone znicze – znak wiary, miłości i
oddania wobec Ojca śpiącego snem Sprawiedliwego.
Ziściło się jego pragnienie wyrażone w 1923 roku: „W
moich modlitwach zawsze będę pamiętał o tym wielkodusznym ludzie, prosząc dla
niego o pokój i pomyślność. A jako znak mojej miłości, nie mogąc nic innego
uczynić, wyrażam pragnienie, aby – o ile moi przełożeni się temu nie sprzeciwią
– moje szczątki zostały złożone w spokojnym zakątku tej ziemi”.
Ojciec Pio nadal błogosławi światu
Obecność ojca Pio w San Giovanni Rotondo jest ciągle żywa
i czynna. Mijające lata nie wymazały pamięci o nim i do Matki Bożej Łaskawej
nieustannie przybywają pociągane przez niego dusze szukające pokoju. Wielu nie
znało go osobiście i boleje nad tym. Klęczący w krypcie odczuwają tęsknotę za
Bogiem, postanawiają prowadzić lepsze życie, wyjeżdżają pełni pogody ducha i z
zamiarem powrotu.
Prawdziwie „ojciec Pio, Boży cud!”. Całe jego życie to:
klęcznik, ołtarz, konfesjonał.
Jezus przyszedł, aby ludzie „mieli życie i mieli je w
obfitości” (por. J 10, 10). Na tym polega odkupienie i zbawienie, taki jest
ostateczny cel Kościoła oraz wszystkiego jego działań. Temu podporządkowane są
wszelkie inne jego poczynania. „Starajcie się naprzód o królestwo Boże (…) (Mt
6, 33), aby ludzie zostali wyniesieni do stanu łaski, by wytrwali i by ją
odzyskali, jeśli upadną.
Modlitwa jest wielkim środkiem do uzyskania, zachowania i
powiększenia łaski, wraz „z tabernakulum i stojącym obok konfesjonałem, gdzie
umarłe dusze odnajdują życie, a chore odzyskują zdrowie” (Pius XII).
Słabemu i chwiejnemu człowiekowi, który ulega światu, Bóg
posłał ojca Pio jako mocne wezwanie do zaangażowania się w życie
chrześcijańskie. Ukształtował go dla dzisiejszego świata, „który rzeczywiście
przez pięćdziesiąt lat był wstrząsany jego wymownym głosem, jego świadectwem,
które nieodpracie rozbrzmiewało w każdym kraju ziemi, a teraz, po jego śmierci,
pogłębia się i rozszerza coraz bardziej w duszach (kard. Corrado Ursi).
„Sądzę – stwierdził arcybiskup Manfredonii, Valentino
Vailati – że Ojciec Święty Paweł VI ukazał wam dokładnie misję ojca Pio: „Jakąż
klientelę światową zgromadził wokół siebie! Dlaczego? Może dlatego, że był
filozofem, że był mędrcem, że miał wielkie środki do dyspozycji? Nie. Ale dlatego,
że odprawiał Mszę świętą z pokorą, spowiadał od rana do wieczora i był
naznaczonym stygmatami reprezentantem Naszego Pana. Był człowiekiem modlitwy i
cierpienia” (20 II 1971). On zatem heroicznie zaangażował się w odbudowę domu
Pańskiego, z odwagą proroka broniąc podstawowych wartości wiary i moralności
chrześcijańskiej”.
Jego życie i jego słowo, pisane lub mówione, wyraźnie
objawiają nam, że był to głos prorocki. Zbiegają się, „możemy to szczerze
potwierdzić, w tajemnicy krzyża adorowanego, obejmowanego, doświadczanego na
nowo, przeżywanego wespół z odkupionymi braćmi. Cóż pozostałoby ze świętego
Kościoła Pana bez tajemnicy krzyża? Czyż święty Paweł nie uważał nieprzyjaciół
krzyża Chrystusowego za niszczycieli wiary?”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz