Ann Ball, Ojciec Pio, w: Współcześni święci, żywoty i oblicza, tom pierwszy, Gdańsk 1994.

Maria i Grazio Forgione nazwali swego syna Franciszkiem na cześć św. Franciszka z Asyżu. Później jeszcze bardziej upodobnił się on do swego świętego patrona, obdarzony został nawet stygmatami, odpowiednikami ran Pana naszego.

Franciszek był jednym z ośmiorga potomków ubogiej rodziny wieśniaczej. Jego ojciec dwukrotnie szukał pracy w Ameryce, starając się zarobić na ich utrzymanie. Franciszek, już jako dziecko, był bardzo pobożny i od małego czuł pociąg do kapłaństwa. Początkowo zapewniano mu prywatnych nauczycieli, potem zaczął uczęszczać do szkoły prowadzonej przez kapucynów. Jako nastolatek, nie był okazem zdrowia, często nękały go tajemnicze ataki wysokiej gorączki. Dużo później, złożywszy już śluby posłuszeństwa, wyznał, że choć bardzo wcześnie odkrył swoje powołanie, czuł także pociąg do uroków życia doczesnego i jego dusza niejednokrotnie stawała się areną zaciekłych zmagań. Pisał, że nawet po dwudziestu latach wspomnienie walki duchowej mrozi mu krew w żyłach. Dane mu było jednak przeżyć objawienie, które pomogło mu dokonać tego – wyjątkowo trudnego – wyboru. Rozłąka z rodziną byłą bolesnym doświadczeniem, ale Jezus i Maryja pocieszyli go, zapewniając o swej miłości. Franciszek w wieku lat szesnastu rozpoczął nowicjat w klasztorze kapucynów, jednego z trzech niezależnych odłamów zakonu franciszkanów. Habit przywdział w roku 1902.

Święcenia kapłańskie otrzymał w roku 1910, po siedmiu latach studiów. Odtąd był znany jako ojciec Pio.

W sześć lat później został, podobnie jak wielu innych włoskich kapłanów, wcielony do wojska. Tam się rozchorował. Lekarze ze szpitala wojskowego, do którego trafił, zdumieni byli jego stanem. Zwyczajne termometry pękały, nie mogąc sprostać tak wysokiej gorączce. Temperatura, jaką wskazywały specjalne, daleko bardziej trwałe termometry, wahała się od czterdziestu dziewięciu do pięćdziesięciu stopni Celsjusza. Pomimo tak wysokiej gorączki ojciec Pio nie tracił świadomości. Lekarze uznali go w końcu za niezdolnego do służby wojskowej i ogłosili, że ma gruźlicę. Przełożeni zakonu, uznawszy, że ojciec Pio jest bliski śmierci, skierowali go do klasztoru w San Giovanni Rotondo. Przeżył tam dużo więcej niż te kilka miesięcy, które mu przepowiadano, bo aż pięćdziesiąt jeden lat.

Kiedy 20 września 1918 roku ojciec Pio klęczał pod dużym krucyfiksem, wystąpiły u niego wyraźne ślady ukrzyżowania. Jeden z braci przechodził właśnie korytarzem i zauważył go, leżącego bez przytomności w kaplicy, na posadzce. Zawiadomił przeora i razem przenieśli ojca Pio do jego celi. Niezwłocznie poinformowali o tym zdarzeniu przełożonego zakonu, ten zaś polecił im sfotografować te zagadkowe rany i sprowadzić lekarza, który je zbada.

Lekarz, który zajął się ojcem Pio, nie potrafił logicznie wytłumaczyć ich pochodzenia. Zazwyczaj rany goją się albo ropieją i wówczas dojść może do zakażenia. W przypadku ojca Pio reguła ta się nie sprawdziła. Jego rany krwawiły jeszcze wtedy, gdy umierał, w roku 1968, a więc po pięćdziesięciu latach.

Kiedy owe stygmaty wystąpiły po raz pierwszy, odnotowano intensywne krwawienie. Przez następne pół wieku krew sączyła się nieustannie. Rany te były okrągłe, o średnicy około dwóch centymetrów, i znajdowały się w centralnych partiach obu dłoni. Prowincjał zakonu kapucynów, który oglądał je wkrótce po tym, jak się pojawiły, twierdził, że mógł przejrzeć je na przestrzał.

W przypadku takich fenomenów, jak stygmaty ojca Pio, władze Kościoła zachowują ogromną ostrożność. Poddają je wnikliwemu badaniu, żeby ludzie nie doszukiwali się cudu w czymś, co mogłoby być skutkiem jak najbardziej naturalnych zjawisk. Z uwagi na tę zapobiegliwość Kościoła sprawa ojca Pio wywoływała szereg zastrzeżeń. On zaś, zawsze chętnie i radośnie, godził się na wszelkie żądania przełożonych. Kiedyś nawet zakazano mu pokazywania stygmatów innym ludziom, a wiernym uniemożliwiano widywanie go w klasztorze.

W owym czasie zaistniała konieczność podania go operacji woreczka żółciowego. Zadbano więc o to, by odbyła się ona w klasztorze, gdzie jedno z pomieszczeń zamieniono w salę operacyjną. Ojciec Pio owego dnia wstał wcześnie i zrobił, co do niego należało, po czym wszedł do owego prowizorycznego szpitalika i położył się na stole. Spokojnie zrezygnował z jakiegokolwiek znieczulenia. Kiedy zaszokowany lekarz zapytał o przyczyną tej decyzji, wyjaśnił, że obawia się, iż operująca go osoba wykorzystałaby tę sposobność i poddała stygmaty szczegółowemu badaniu, a jemu przecież zabroniono ich pokazywania.

Ojciec Pio, w duchu ścisłego posłuszeństwa, na tyle wiernie spełniał polecenia przełożonych, że posunął się nawet do przejścia tak poważnej operacji bez znieczulenia. Przez dwie godziny cierpiał bez słowa skargi. Łzy płynęły ciurkiem po jego twarzy. Słyszano, jak mówił: „Jezu wybacz mi, że nie wiem, jak w należyty sposób znosić cierpienie”. Po jakimś czasie ból sprawił, że kapłan stracił przytomność, i wówczas lekarz dokonał badania stygmatów.

Owe stygmaty nie były jedynym mistycznym doświadczeniem, jakie spotkały ojca Pio. Płynąca z nich krew zapachem swym przypominała, jak to opisywało wiele osób, perfumy, a może kwiaty. Przypisywano mu też dar bilokacji. Ojciec Pio potrafił też zaglądać w serca penitentów, którzy niemal tłoczyli się przed jego konfesjonałem. Każdego dnia poświęcał na spowiedź od dziesięciu do dwunastu godzin. Wielu ludzi utrzymywało, że odkrywał ich tajemnice, zanim zdążyli otworzyć usta – mówił o tym, czego nie mógł wiedzieć. Czasami odmawiał rozgrzeszenia penitentowi, którego uważał za nie dość skruszonego. Niekiedy też boleśnie pokutował za cudze grzechy. Grzech przysparzał ojcu Pio wiele cierpień, gdyż ów kapłan dostrzegał w nim zło i obrażanie Boga. Często zdarzało się, że kiedy udzielał rozgrzeszenia, na jego twarzy malował się potworny ból; nierzadko potem penitent, który się właśnie wyzwolił od poważnych grzechów, czuł, że niemal unosi się w powietrzu.

Ojciec Pio wykorzystywał swój konfesjonał, by zbliżać do Boga zarówno grzeszników, jak i ludzi pobożnych. Wiedział, kiedy należy kogoś pocieszyć lub zachęcić. Pewien rosyjski książę, który później sam wstąpił do zakonu, tak opisał swoje spotkanie z ojcem Pio: „Wszystko, co mówił, było przeznaczone wyłącznie dla mnie. Nie było ani jednej frazy, ani jednej rady, która mogłaby się odnosić do każdego, nie było też w jego słowach ani śladu nadmiernej słodyczy, ani krasomówstwa, ani też natrętnej wyższości”.

Ojciec Pio miał tysiące duchowych dzieci i nawet dzisiaj wiele osób przyznaje się do duchowego powinowactwa z nim. Wiele, bardzo wiele opowiada się dziś o jego serdeczności i trosce o tych, którzy szukali u niego pomocy. Wiele też mówi się o nawróceniach i cudownych uzdrowieniach, wywołanych jego orędownictwem. Mimo iż tłumy, które garnęły się do niego, częstokroć przysparzały mu cierpień i choć bywał surowy lub gburowaty, jeżeli wymagały tego okoliczności, serce miał pełne współczucia. Napisał kiedyś: „Poznawszy kogoś skażonego na duszy lub ciele, czegoż bym się nie podjął, by razem z Panem wybawić go od tego zła? Ochodzo przyjmuję na siebie każdy ból, byle tylko go uwolnić i wynagrodzić mu cierpienia, jeżeli tyko Pan na to pozwoli. Wiem, że to dowód specjalnej łaski, gdyż przedtem, jeżeli nawet Bóg sprawiał, że pomagałem wszystkich potrzebującym, niewiele miałem litości dla ich nieszczęścia”. Ojciec Pio pragnął, by w pobliżu klasztoru wybudowano szpital; dziś dobiega końca budowa Domu Ulgi w Cierpieniu.
Modlitwy ojca Pio były nad wyraz skuteczne. W roku 1914 tak opisał swoje doświadczenia w tym względzie: „Nie zaczynam się modlić, dopóki mego serca nie przepełni ogień miłości. Ogień ten nie przypomina żadnego z tych, które płoną na naszej marnej ziemi. To słodki i delikatny płomień, który pochłania, nie sprawiając bólu. Jest tak słodki i delikatny, że zaspokaja i syci mego ducha w najwyższym stopniu. Dobry Boże! Najcudowniejszy dla mnie jest fakt, że chyba tego wszystkiego nie pojmę, dopóki nie trafię do nieba…”.

Pod koniec lat czterdziestych i na początku pięćdziesiątych, w odpowiedzi na wielokrotnie powtarzany apel papieża Piusa XII, by wierni modlili się w większych grupach, ojciec Pio patronował utworzeniu wielu grup modlitewnych, tak we Włoszech, jak i poza granicami tego kraju. Mimo iż były mu one podległe, zawsze zalecał im posłuszeństwo wobec lokalnych władz. Dążył do tego, by grupy modlitewne obejmowały i dorosłych, i dzieci. W roku 1968 było już 726 takich grup, obejmujących około dwudziestu krajów i liczących sobie sześćdziesiąt osiem tysięcy członków. W dniu 31 lipca 1968 roku Stolica Apostolska mianowała pierwszego opiekuna generalnego grup modlitewnych.

Diabeł nie trawił tego, iż ojciec Pio tak bardzo ukochał Boga, i częstokroć atakował jego psychikę i ciało. Ten świątobliwy kapłan wielokrotnie musiał stawiać czoła pokusom przyprawiającym go o rozpacz i zwątpienie, niejeden raz bywał też ciskany na posadzkę, wleczony po celi, a nawet bity. To wszystko przysparzało mu wielu cierpień.

Stygmaty od samego początku również sprawiały mu ogromny ból. Osłaniał je brązowymi mitenkami, aby nie plamić wszystkiego krwią. Sposób, w jaki chodził, świadczył o tym, że i na nogach miał bolesne rany. Wkrótce po odkryciu owych stygmatów napisał do swego przewodnika duchowego, iż wprawiają go w zakłopotanie i upokarzają. A jednak chciał cierpieć; napisał nawet: „Pragnę upajać się bólem”. Powiedział też: „Krzyż nie załamuje; nawet jeśli jego ciężar powoduje zachwianie, zawarta w nim moc niesie ulgę”.

Umiłowanie Eucharystii było w odczuciu ojca Pio jak nieokiełznany płomień. Napisał kiedyś, że przyjmowanie Jezusa jedynie pogłębia jego głód i pragnienie. O Mszy św. powiadał: „Ziemi łatwiej byłoby wytrwać bez słońca, niż bez Mszy świętej”. Ci, którzy uczestniczyli w odprawianych przez niego Mszach – a trwały one po półtorej godziny, a nawet dłużej – odchodzili ze świadomością, iż obcowali ze świętym.

Ojcu Pio przez długi czas nie wolno było pisywać listów zawierających wskazówki dotyczące życia duchowego. Pomimo burzy, jaka rozpętała się wokół fenomenów mistycznych, jako spowiednik i kapłan, słynął z głębokiej pokory. Niekiedy informował swego przewodnika duchowego, że czuje się jak ktoś wyjątkowo niewierny. Podobnie jak wszyscy kapucyni, wiódł bardzo proste życie. Nigdy nie naruszył ślubów posłuszeństwa, znany też był z tego, że ganił ludzi, którzy usiłowali zasięgnąć jego opinii w sprawach leżących w gestii lokalnych władz kościelnych; dotyczyło to, na przykład nie potwierdzonych objawień.

Ojciec Pio miał wspaniałe poczucie humoru i nie stronił od dowcipnych uwag, bawiąc się dwuznacznikami lub wyrażeniami gwarowymi. Nawet przebywając w konfesjonale, niekiedy karcił grzesznika jakąś niespodziewaną, niekiedy kąśliwą uwagą. Często beształ innych, nie zapominając jednak o łagodności.

Jeszcze za życia ojca Pio ludzie, nawet rozmawiając z nim, dotykali kwestii jego ewentualnej kanonizacji. Kiedyś, gdy poruszono ten temat, nawiązał do popularnego w północnych Włoszech stwierdzenia, że mieszkańcy południowej części tego kraju to „makaroniarze”. Stając w obronie południowców, rzekł: „Jeżeli uczynią mnie świętym, każdy, kto będzie szukał mego wstawiennictwa, będzie musiał przynieść mi skrzynkę makaronu; za każdą skrzynkę zagwarantuję spełnienie prośby!”

Ojciec Pio zmarł 23 września 1968 roku, w wieku osiemdziesięciu jeden lat. Na jego pogrzeb przybyło około stu tysięcy wiernych.

Został beatyfikowany w 1999 r., a kanonizowany w trzy lata później.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz