Im więcej czasu mija od śmierci świętego, tym bardziej
słabnie jego popularność wśród wyznawców. W przypadku niektórych świętych
wygląda to jednak nieco inaczej.
Nie jest łatwo odpowiedzieć sobie na pytanie o źródła
jego popularności. Zmarł w 1968 r. Niektórzy pamiętają jeszcze obrazki z
czarno-białych filmów, na których widać tłumy ludzi podążających do kościoła na
Mszę św., którą za chwilę miał odprawić podstarzały już kapucyn. Ludzie ci
przypominają amerykańskich klientów pędzących do supermarketu przy okazji
kolejnej wyprzedaży.
Pytanie o popularność (choć to nienajlepsze słowo) w
przypadku św. Ojca Pio ma dziś znaczenie wręcz socjologiczne. A na pewno
powinno zainteresować duszpasterzy. Perspektywa wypełnionych po brzegi
kościołów nie jest już tak oczywista, i to nawet w polskim kontekście. Skąd
więc fenomen włoskiego Zakonnika, skoro nawet dzisiaj, po tylu latach od jego
śmierci, wizerunek Świętego spogląda na nas z tysiąca kalendarzy, a w kolejnych
setkach parafii tworzą się grupy modlitewne jego imienia i jego duchowości?
Zwyczajny
niezwyczajny
Urodził się 25 maja 1885 r. w ubogiej, rolniczej wiosce.
O jego dzieciństwie i młodości nie możemy powiedzieć niczego szczególnego, choć
nie można też pominąć faktu, że już jako pięcioletni chłopiec wyraził
publicznie chęć oddania się Panu Bogu, a istnieją też wzmianki mówiące o jego
niebiańskich wizjach czy ekstazach z tamtego czasu. Momentem przełomowym w jego
życiu była wizyta kapucyna, który nawiedził parafię, zbierając datki na zakon.
W tym momencie młodziutki ministrant z parafii w Pietrelcinie postanowił zostać
zakonnikiem. Poinformował o tym swoich rodziców, którzy nie tylko udali się do
najbliższego klasztoru, by dowiedzieć się o warunkach przyjęcia go do grona
zakonników, ale też wykazali się ogromną determinacją, by mu to umożliwić.
Ponieważ warunkiem wstępnym było zdobycie wykształcenia, ojciec Francesco
Forgione (takie było imię i nazwisko Ojca Pio) wyjechał aż do Ameryki, by za
oceanem zarobić na naukę syna. Dzięki tej determinacji Francesco został nie
tylko zakonnikiem, ale też kapłanem, przyjmując święcenia w 1910 r.
Wierz tylko
Jego posługa z pozoru nie wyróżniała się niczym
wyjątkowym. Odznaczał się wprawdzie wyjątkową pobożnością, ale w swej
duchowości nie posługiwał się niczym nowym. Można tę duchowość sprowadzić do
pięciu filarów: cotygodniowa spowiedź, codzienna Komunia św., nabożne czytanie
Pisma Świętego, medytacja i rachunek sumienia. Porównywał cotygodniową spowiedź
do cotygodniowego sprzątania pokoju. Zalecał, aby dwa razy dziennie odbywać
medytację i robić rachunek sumienia: raz rano – jako przygotowanie, by zmierzyć
się z trudnościami dnia i wieczorem – jako spojrzenie w świetle łaski na
przeżyty dzień. Na pytanie, jak praktycznie stosować wiedzę teologiczną, często
odpowiadał swym znanym powiedzeniem: „Módl się, wierz i nie martw się”. Nauczał
wiernych, by we wszystkim rozpoznawali Pana Boga i pragnęli ponad wszystko
pełnić wolę Bożą.
Na pewno jedną z okoliczności wyjaśniających jego
wyjątkową popularność było uwiarygodnienie tego, o czym mówił – w tajemnicy
cierpienia. Francesco chorował już jako dziecko. W czerwcu 1905 r. stan zdrowia
Ojca Pio był tak zły, że jego przełożeni zdecydowali się wysłać go do klasztoru
w górach, w nadziei, że górskie powietrze dobrze mu zrobi. Stało się jednak
odwrotnie i lekarze, widząc w tym ostatnią deskę ratunku, wysłali go do
rodzinnego miasta, pod opiekę najbliższej rodziny. Stan zdrowia Ojca Pio jednak
do końca życia systematycznie się pogarszał.
Znaki Męki
Choroby i duchowe cierpienia Ojca Pio miały go
prawdopodobnie przygotować do wyjątkowej roli. W 1911 r. Święty napisał w
liście do swego duchowego doradcy: „Ostatniej nocy stało się coś, czego nie
potrafię ani wyjaśnić, ani zrozumieć. W połowie mych dłoni pojawiły się
czerwone znaki o wielkości grosza. Towarzyszył mi przy tym ostry ból w środku
czerwonych znaków. Ból był bardziej odczuwalny w środku lewej dłoni. Był tak
wielki, że jeszcze go czuję. Pod stopami również czuję ból”. Przez kolejne lata
życia Ojcu Pio ciągle towarzyszyło cierpienie. 27 lipca 1918 r., gdy jeszcze
trwała I wojna światowa, Ojciec Pio złożył samego siebie w ofierze za
zakończenie wojny. Między 5 a 7 sierpnia otrzymał on wizję, w której ukazał mu
się Chrystus i przebił mu bok. W wyniku tego doświadczenia Ojciec Pio otrzymał
fizyczną ranę w boku. Doświadczenie tego typu nosi nazwę stygmatyzacji lub
przebicia serca. Wskazuje ono na jedność miłości z Bogiem.
Krzyże nasze
powszednie
Prawdopodobnie jednak nie bóle fizyczne składały się w
największym stopniu na rzeczywistość, która przybliżała go do krzyża Chrystusowego.
Był oskarżany przez współczesnych niemal o wszystko: że zmarnotrawił środki
materialne należące do zakonu, że prowadził się nieobyczajnie, a nawet że sam
okaleczał się, by stworzyć pozory stygmatów i dzięki temu zyskać sławę. Mimo że
towarzyszyły mu zjawiska nadprzyrodzone, musiał się w życiu uporać z decyzjami
przełożonych, które trudno zrozumieć i przyjąć. Zakazano mu nauczania w szkole
czy publicznego odprawiania Mszy św.
Z czasem jednak nastawienie przełożonych zaczęło się
zmieniać. Bóg uczynił ich serca i umysły bardziej skłonne do wiary. Przez
wszystkie te lata w postawie Ojca Pio nie było najmniejszego buntu. Na pewno
pomagało mu niesamowite zawierzenie. W jednym z listów napisał: „Ufaj bardzo
Jego miłosierdziu i dobroci. On nigdy Cię nie opuści”. Te słowa są kluczem do
zrozumienia świętości.
W: Niedziela nr 38/2013, s. 6.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz